Home sweet home

Jak tylko wyszłam z samolotu na lotnisku Indiry Ghandi w Delhi poczułam się jak w domu. Wszystko jest takie znajome… Nawet zazwyczaj koszmarny Pahar Ganj wydał mi się całkiem przyjazny. Tak przy okazji to się zmienił nie do poznania. Odremontowany, zniknęły spadające cegłówki i pojawiła się nowa nawierzchnia!! Aż niewiarygodne że dokonali takiego cudu w niecałe kilka miesięcy!!!

No ale Delhi to tylko krótki i przymusowy przystanek do mojego PRAWDZIWEGO drugiego domu!!! Przespałam się, pozałatwiałam co trzeba i siup do autobusu jadącego do Mcleodganj!!!

Nawet sobie nie wyobrażacie jak byłam podekscytowana!! Droga była koszmarna, oka nie zmrużyłam całą noc, ale w ogóle mi to nie przeszkadzało, bo wiedziałam gdzie zmierzam. W autobusie spotkałam super ludzi, ale nie wiem jak oni ze mną wytrzymali. Cały czas nawijałam jakie to Mcleod jest wspaniałe. Ja chyba na ich miejscu na przekór bym tu nie została 😛 Ale jakoś im to nie przeszkadzało i zostali ze mną 

Gdy tylko wysiadłam z autobusu poczułam, że to właśnie to. Na to czekałam tyle czasu. Znalazłam szybko jakieś lokum i od razu wyruszyłam na „miasto”. Nawet przez myśl mi nie przeszło żeby iść spać!!

Nie zdawałam sobie sprawy, że tylu ludzi mnie tu pamięta!! Idąc ulicami (no ok. dużo ich tu nie ma 😛 ) co chwila ktoś mnie pozdrawiał, zatrzymywał, niby obcy ludzie ale prawie jak rodzina 

Ale…. Najważniejszy oczywiście był moment gdy poszłam odwiedzić dzieciaki!!! Warto było tyle czekać i wrócić do nich. Przysięgam na wszystko, że absolutnie nie spodziewałam się, że te maluchy mogą mnie pamiętać. Nie doceniłam ich. Jak tylko mnie zobaczyły po prostu oblepiły mnie jak mrówki łyżkę miodu!! Jakie to było cudowne uczucie nie muszę chyba dodawać.

Teraz jeszcze nie zaczynam pracy. Kilka dni odpoczynku i aklimatyzacji do chłodnego klimatu. Potem krótka wizyta w Varanasi i wtedy wszystko się tak naprawdę zacznie.

To juz koniec

Ostatni dzień spędziłam oczywiście w Yangon, czekając na samolot. Dziwnie się złożyło, że prawie ta sama ekipa, która zaczynała ze mną niecałe 3 tygodnie temu, też własnie kończyła swoją birmańską przygodę i zawitała do tego samego hotelu. Tak więc wszyscy się znów spotkaliśmy, włączając w to holenderska parę, z która zdążyłam się już naprawdę zaprzyjaźnić ..i kolesi z Polski 🙂

JUTRO BĘDĘ W INDIACH!!!!!!!!

(wlasciwie ten wpis wklejam juz bedac w Delhi 😛 )

FotoMANIA

Wyjeżdżając na wakacje do obcego kraju, zawsze powstaje dylemat: fotografować ludzi czy nie? Jak to robić najdelikatniej, żeby nikogo nie urazić, żeby nie być natrętnym turystą itp.

Mimo ze już przejechałam kilka tysięcy km nadal się zastanawiam i często tracę super ujęcia. Ale po prostu czasem nie mogę. Nawet zapytanie o pozwolenie jest jakieś nie na miejscu. Czasami być może przesadzam, ale tak już mam. Podejrzewam, że nie tylko ja.. ale co zrobić. Większość osób woli chyba być w porządku niż walić foty prosto komuś w twarz.

To co dziś zobaczyłam przeszło wszelkie moje wyobrażenia o fotografowaniu. Po okolicy „grasuje” grupa podstarzałych amerykańców, każdy z 2 wypasionymi aparatami o różnej optyce by jako zawodowcy przecież (;/) nie musieli tracić cennego czasu na wymianie obiektywów. W szajce jest jakieś 20 osób a przewodzi im pewnie jakiś super-extra-zajebisty-oczywiście-zawodowy fotograf.

Pojechałam sobie na krótką przejażdżkę do pobliskiego klasztoru i co – szajka jak z karabinami maszynowymi wręcz rzuciła się i zaczęła „rozstrzeliwać” biednych mnichów, którzy akurat jedli lunch. Aż się wstydziłam sama wyciągnąć aparat…
Podejrzewam, że mnisi w Birmie są raczej przyzwyczajeni do tego, że się ich fotografuje.. ale coś takiego to już lekka przesada.
Wszyscy „fotografowie” wyglądali na takich, którzy ZAWSZE marzyli by robić zdjęcia, ale jakoś się nigdy nie składało… aż w końcu wylądowali na emeryturze, mają za dużo kasy więc się obkupili w najdroższy sprzęt i teraz są „zajebistymi” fotografami oczywiście bez odrobiny taktu!!! Poza tym każdy naśladował dokładnie to co robić przywódca stada, więc podejrzewam, że gdy porównują swoje foty wieczorami ponad połowa jest taka sama!!!
Po czymś takim całkowicie odechciewa mi się robić zdjęć!!!

Inle Lake

Po naprawdę wyczerpującej podróży dotarłam nad jezioro Inle i już tu zostałam do końca mojego pobytu. I tu w końcu zaczęłam bardziej lubić Birmę. Zazwyczaj tak to jest, że cały czas kręcisz nosem, a jak zbliża się pora wyjazdu to chcesz zostać dłużej 😛 człowiekowi nie dogodzisz !! Mając kilka dni mogłam „zaliczyć” jeszcze jakąś dodatkową atrakcję. Ale nie na zaliczaniu to polega więc po prostu tam się „zasiedziałam”, jeśli tak można nazwać taki 4 dniowy pobyt. Więc przejażdżki po jeziorze, wycieczki rowerowe spacery… total luz. I znów spotkałam tych samych chłopaków z PL 🙂 śledzą mnie 😛

Inle Lake

Inle Lake

Market, Inle Lake

Market, Inle Lake

Market, Inle Lake

Market, Inle Lake

Market, Inle Lake

Market, Inle Lake

Nyaungshwe

Nyaungshwe

Nyaungshwe

Nyaungshwe

Nyaungshwe

Podróżowanie po Birmie

Birma jest pod wieloma względami bardzo specyficzna do podróżowania. Chodzi głównie o to że mimo swojej wielkości jest bardzo „mała” dla turystów. Wiele dróg jest dla nas całkowicie zamkniętych, pewnych rzeczy po prostu nie mamy prawa widzieć.

Poza tym wiza pozwala na pozostanie w kraju 28 dni. Co teoretycznie nie jest mało, ale zważając ile czasu się traci na przejazdach, pozostaje niewiele. Więc większość turystów nie zapuszczając się w zbyt odlegle regiony, przemierza te same szlaki. Dodając do tego niezbyt dużą liczbę hoteli wychodzi na to że ciągle spotyka się tych samych ludzi.

Dodatkowo teraz jeszcze nadal trwa monsun więc turystów jest jak na lekarstwo. Mandalay zwiedzałam z Hiszpanką, poznaną w Yangon, Bagan z holenderską parką z tego samego samolotu, kolejny raz spotykam tych samych chłopaków z Polski. Ciągle te same twarze.

I jak w żadnym innym kraju, wszyscy travelerzy trzymają się razem. W innych krajach jest tylu, że nie sposób ze wszystkimi pogadać, więc się po prostu odpuszcza i czasem lepiej po prostu być samemu. Tu każdy gada z każdym, wymienia się informacjami i „przechwala” najgorszymi trasami 🙂

To zabawne, ale w kraju w którym jest tak mało turystów, poznałam najwięcej ludzi. Ciekawe ile jeszcze „znajomych” spotkam w drodze powrotnej?

Droga krzyżowa-autobusowa

Tak, to była moja pierwsza, osobista droga krzyżowa!! To co myślałam, że było już moim najgorszym doświadczeniem tutaj odeszło całkowicie na ostatni plan. Najgorsza z najgorszych podróż autobusem. A najśmieszniejsze, że tak planowałam swój objazd po Birmie żeby uniknąć najtrudniejszych tras. No i znalazłam się w najgorszym autobusie ever przemierzającym najgorszą z możliwych dróg. Ot taka ironia losu!!

Nie wiedzieć czemu Birmańskie autobusy zazwyczaj wyruszają w drogę o cudacznych godzinach. Np. o 4 lub 5 rano lub „nocne” autobusy wyjeżdżając o 2 po południu i kończą swoją trasę o 2 w nocy!!! Czy naprawdę nie można byłoby wyjechać kilka godzin później by dojechać na miejsce o LUDZKIEJ godzinie??? Przysięgam – zero logiki.

Mi właśnie przypadło w udziale wyjechać o 4tej!!! Kurwa mać, kto o tej porze wstaje??!! O 4tej autobus odjeżdżał, co oznaczało, że pół godziny wcześniej musiałam czekać przed hotelem. No więc czekałam, ja i kilka innych osób. Mieliśmy inne wyjście??

Przyjechało coś, co mogło wielkością przypominać VW „ogórka” i wyglądało jak autobus dla krasnoludków. Początkowo myśleliśmy, że to tylko coś co ma nas przewieźć na dworzec, skąd wyruszy PRAWDZIWY autobus. Nie mogliśmy się bardziej przeliczyć!! Tą małą karykaturą mieliśmy jechać całą drogę. TEORETYCZNIE na każdym siedzeniu, które przy okazji było twarde jak kawał deski, miały siedzieć 2 osoby. Przysięgam nie wiem jak oni to chcieli osiągnąć!! Nawet dla lokalsów to było trudne, ale niby jak 2 europejczyków miałoby się tam zmieścić, naprawdę nie mam pojęcia. Więc nie zważając na pokrzykiwania i wskazówki kierowcy i jego asystenta po prostu rozsiedliśmy się każdy na swojej ławce. Osobiście przysięgam, miałam w dupie czy ktoś się zmieści obok mnie czy nie. Jeśli kurna nie wiedzą jak mogą wyglądać turyści to nich nie sprzedają biletów!! Za które jestem pewna zapłaciliśmy co najmniej 2 razy wiecej niż lokalsi!!

Decydując się na ta trasę, najbardziej się bałam upału i braku klimy!! Co okazało się naprawdę najmniejszym zmartwieniem. Pojazd (którego niestety nie da się nazwać autobusem) był tak niewygodny, czego opisać się nie da, a droga która przemierzaliśmy jest chyba najgorszą na świecie!! Czasem jest, czasem nie ma. W głównej mierze przypomina coś w rodzaju wyjeżdżonych przez koparkę dróg na raczej małej budowie w Polsce. Przy większych budowach „wyjeżdżone” szlaki są na pewno lepsze niż tutejsze drogi. Jak już jest jakiś pseudo asfalt to dziurawy jak ser szwajcarski, co skutkuje obolałym tyłkiem i guzami na głowie!! Istna masakra!! I tak kilkanaście godzin!!!! Po czym okazało się, że mieliśmy naprawdę „szczęście”. Jak się dowiedzieliśmy od innych robiących taka samą trasę, deszcz uniemożliwia całkowicie przejechanie niektórych fragmentów, czego z braku deszczu tego dnia na szczęście nie doświadczyliśmy. Inni musieli czekać kilka godzin na ustanie opadów. Ominęły nas też takie atrakcje, jak drzewa blokujące przejazd, które trzeba było porąbać, żeby zrobić przejazd. Podejrzewam, że łopata i siekiera to standardowe wyposażenie. Dla lokalsów wszystko było w najlepszym porządku, oczywiście. Tylko nasze białe tyłki są za bardzo delikatne 😛

Tysiące świątyń Bagan

Bagan

Bagan

Droga z drugiego największego miasta Birmy do jego NAJWIĘKSZEJ atrakcji turystycznej, była kolejną drogą przez mękę!! Autobus do najwygodniejszych oczywiście nie należał, z plastikowymi siedzeniami do których wszystko się kleiło, z pseudo klimą, która działała tylko jak miała kaprys a wredny asystent kierowcy ciągle kazał zamykać mi okno, bo przecież w środku jest KLIMA!!!! FAK JU!! I tak otwierałam okno jak nie widział! Ale to w sumie nie najgorsze było! W przeddzień musiało nieźle napadać bo od czasu do czasu drogę (jeśli takowa właśnie była) przecinały rwące rzeki!! Motory i samochody osobowe oczywiście nie miały szans na przeprawienie się, niektóre większe pick-up’y były przeciągane linami a kierowca autobusu po konsultacjach ze wszystkimi na około ostatecznie zawsze decydował się przejeżdżać. Z sukcesem, ale wszystko to razem wydłużyło naszą i tak na maxa nużącą podróż o kolejne kilka godzin!!

Za każdym razem, zawsze „podziwiam” lokalsów jak oni znoszą podróże… właściwie ma to miejsce w całej Azji. Im nie przeszkadza po prostu NIC!!!!!!!!!!! Nigdy o nic nie proszą, znosząc niewygody jakby to była najnaturalniejsza rzecz na świecie. Nigdy nie skarżą się że jest za gorąco, mimo że pot spływa im z czoła. Jak nie można otworzyć okna to nie można i już!! Nigdy nie poproszą o zmniejszenie nawiewu klimy, gdy trzęsą się z zimna. Nigdy nie przesiądą się na inne siedzenie niż wymienione na bilecie, choćby wszystkie inne miejsca były wolne a oni musieli gnieździć się ze współpasażerem na małej przestrzeni!! Serio, nie kumam. Ja i pewnie większość innych „zachodnich” turystów zawsze idzie przynajmniej spróbować poprawić swój podróżniczy los. Lokalsi – nigdy!! Taka mentalność potulności i uległości. Czyżby wciąż dawały znać o sobie lata podporządkowania kolonialistom, czy taka już mentalność „wszystko mi jedno”?

W każdym razie po podróży dłuższej niż wcześniej zakładałam, co już w zasadzie w Birmie mnie aż tak nie dziwi, choć czasem wkurwia, dotarłam do Bagan. Lało jak z cebra, ciemno jak w dupie, wszędzie błoto po kostki… ot mekka turystów w Birmie 😛

Zaraz po przyjeździe spotkałam holenderską parkę, która przyleciała do Birmy tym samym samolotem co ja, tak więc z nimi spędziłam następne dni zwiedzając okoliczne atrakcje. Na szczęście następnego dnia deszcz jakby tylko popróbował pokropić i chyba się znudził.. Ale i tak podczas mojego pobytu cały czas było pochmurnie i wilgotno, a potem i tak zaczęło lać tak więc ze spektakularnych wschodów i zachodów słońca nici!! Z jednej strony niezła wymówka, żeby nie wstawać skoro świt hahaha.

Bagan okazało się rzeczywiście miejsce wyjątkowym. Tysiące świątyń podziwianych ze szczytu jednej z nich robi naprawdę piorunujące wrażenie. Chciałoby się tam po prostu usiąść i siedzieć i patrzyć i patrzyć i patrzyć…. Co prawda po bliższym przyjrzeniu każda ze świątyń tez jest taka sama ( 😛 ) ale tu chodzi o całość. Całość jest ABSOLUTNIE piękna. Zrobiła na mnie dużo większe wrażenie niż np. cały kompleks Angkor Wat. Jedne co niewątpliwie łączy oba miejsca jest obecność dzieciaków, które za jednego dolca próbują opchnąć pocztówki. Na szczycie jednej ze świątyń zaczęły do mnie mówić po polsku!!! „jesteś piękna, kup pocztówki, nie drogo, tysiąc”!! Nauczyłam ich kolejnego zwrotu: „nie mam pieniędzy” 😛

A propos Polski… W Bagan spotkałam niewiarygodnie dużo polskich turystów. Podczas mojej podróży naprawdę nie spotykam ich zbyt wielu, ale tutaj okazaliśmy się jakąś „plagą” 🙂

Bagan

Bagan

Bagan

Bagan

Bagan

Bagan

Przystanek Hsipaw

To był rzeczywiście PRZYSTANEK. Po mojemu ulubionemu – porobiłam NIC. Z dnia na dzień robie się bardziej leniwa i nic mi się nie chce zwiedzać. Chyba mam już lekki przesyt Azji. Bo czy nie każdy wodospad jest taki sam, jedna pagoda podobna do drugiej, na wszystkich rynkach sprzedaje się to samo a ryż wszędzie smakuje identycznie??

No ale póki co właśnie tu podobało mi się najbardziej. Malutka wioska, która można obejść w niespełna godzinę. Gdzie nikt się nie śpieszy, nie zachęca do kupienia niczego. Można się totalnie wyluzować. Co też oczywiście niezwłocznie uczyniłam. W całej wiosce było tylko 2 turystów: ja i jakiś młody, dziwny Angol. Tylko my biali we wsi, ale oczywiście musiało się okazać, że mieszkamy drzwi w drzwi w tym samym hotelu, który poza nami świecił pustkami!! Co byłoby w zasadzie obojętne, gdyby nie to ze pierwszej nocy angol dostał takiego ataku kichania, które wyrwało mnie ze snu. Na początku się wkurwiałam że nie mogę spać, po tem skręcałam się ze śmiechu jak między dwudziestym a trzydziestym kichnięciem leciały „faki”, „szity” i inne. Trochę się obawiałam, że nabijając się z niego sama na drugi dzień dostane ataku, ale jakoś się obeszło 😛

W każdym razie w Hsipaw, lwią część czasu spędziłam na tarasie hotelowym zaczytując się we w końcu dorwanej (i to po polsku!!) pierwszej części trylogii Larssona!! Rzeczywiście to prawda co o niej mówią – nie można się oderwać!! Podejrzewam, że siedziałabym w tym samym hotelu aż ją skończę. Na szczęście (a może nieszczęście??) czyta się to migiem i jak tylko skończyłam, wyjechałam stamtąd. Wypoczęta i gotowa stawić czoło podróży w tym dziwnym kraju.

A tu potrzeba mieć masę cierpliwości. Szczególnie przemieszczając się z jednego miejsca na drugie!! Wcześniej myślałam że w Indiach drogi są straszne… ale nawet te zniszczone przez coroczny monsun są o niebo lepsze od birmańskich. Z tego prostego powodu, że po prostu SĄ!!! w Birmie droga jest a za chwile jej nie ma. Wracając z Hsipaw do Mandalay mieliśmy przymusowy przystanek… na wyjęcie przedniej szyby autobusu!! Była pęknięta (nie takie pęknięcia szyby widziałam już i jakoś dało się z nimi jeździć) i bezpieczniej było jechać bez szyby niż z pękniętą!! Wyjęcie jej zajęło jakąś godzinę, a na miejsce przyjechaliśmy o dziwo przed czasem!! Więc brak szyby wcale nie spowolnił jazdy, a wręcz przeciwnie dosłownie nabraliśmy wiatru w skrzydła 😛

Hsipaw

Hsipaw morning market

Hsipaw morning market

A takie tam drobne zakupy dla domu:
Hsipaw morning market

On the road to Mandalay – Frank Sinatra

Wszystko mozna znalezc 🙂

Mandalay

Próbuję sobie przypomnieć co to za piosenka z Mandalay w tytule. Nie mogę.

W każdym razie zawsze jakoś ta nazwa brzmiała mi magicznie i ciekawie. Natomiast samo miasto nie jest magiczne w żaden sposób.

Zapamiętam je jako gorące zakurzone miasto z milionem pagód i klasztorów, które po kilku pierwszych zaczęły zlewać się w jedno. Nawet nie wiem czemu już robiłam zdjęcia. Jakby mnie ktoś pytał, to przysięgam nie wiem która pagoda jest która.

W Mandalay poznałam 2 Hiszpanki. Ogólnie spoko laski, ale ogarnięte manią zaliczania kolejnych atrakcji!! Spędziłam z nimi jeden dzień i właśnie z nimi pogubiłam się w tych wszystkich świątyniach. Na szczęście omijaliśmy te do których obowiązują bilety (żeby nie dawać niepotrzebnie zarobić rządowym pierdzistołkom)!! Laski po prostu przebiegły miasto wszerz i wzdłuż plus atrakcje poza miastem!! Wracając do hotelu rzuciłam się na łóżko nieżywa!! Nigdy więcej opętanych turystek!! I ani jednej pagody!! Następnego dnia hiszpanki poleciały dalej a ja spokojnie podelektowałam się moją klimą w pokoju i poczym na czilałcie wyszłam na miasto. Jak już mówiłam nie jest specjanie ciekawe, ale zawsze warto się powłóczyć bez celu. Długo się nie dało chodzić. Póki co w Birmie jest tak kurewsko gorąco, że nie wyrabiam. Przysięgam, że myślałam o przebukowaniu lotu i opuszczeniu Birmy wcześniej niż planowałam. Ale z tutejszym dostępem do Internetu i jego „zawrotną” prędkością przebukowanie 2 biletów zajęłoby mi pewnie ze 3 dni!! Więc już nie wiem czy warto… może jakoś wytrzymam…

Dla podtrzymania dobrej kondycji psychicznej opuściłam hiszpańskie laski i udałam się w bardziej górzyste tereny. Nie żeby się nagle zrobiło zimno ale zawsze te kilka stopni mniej i kurwica tak szybko nie bierze.

Póki co tak ogólnie Birma moim ulubionym krajem nie jest. Chyba się nasłuchałam za bardzo achów i ochów i oczekiwałam zbyt wiele. No ale na razie jeszcze nie chce przesądzać… się zobaczy. Ale coraz bardziej zaczynam odliczać dni do odlotu, bo to wiąże się z tym ze wracam do Indii!! Wracam!! Dostałam 6 miesięczną wizę!! To się tylko dla mnie teraz liczy 🙂

Monk's district, Mandalay

Monk's district, Mandalay

Monk's district, Mandalay

U Bein's Brigde, Amarapura

In Amarapura

Amarapura

Mahamuni Paya, Mandalay

Mandalay

Mandalay

Mandalay

Mandalay

Mandalay

Mandalay

Money, money money

Wszyscy maja tu fioła na punkcie zupełnie nowych dolców, za które można kupić lokalną walutę!!! Każdy turysta jak z obsesją pilnuje żeby żaden banknot się nie zagiął, nie pofalował albo żeby nie daj boże nie dostać reszty z popisanym banknotem. Kasę trzyma się tu zamiast w portfelu, w grubych książkach… a kasy tu troche trzeba przywieźć ze sobą – w całym kraju nie ma anie jednego bankomatu!!!

Przy każdej płatności wszystkie banknoty oglądane są pięćdziesiąt razy z każdej strony zanim zostaną zaakceptowane. Czy nie miał prawa mnie szlag trafić gdy wymieniałam kasę, a koleś dokładnie sprawdził banknot który mu podałam i zaraz po tym perfidnie mi na oczach zgiął i schował do kieszeni!!!?? Więc mam taką teorię – oni to robią by mieć się z czego nabijać. Nie mogą wyjeżdżać z kraju, to chociaż pokręcą sobie bekę z turystów 🙂

Birma, Yangon

No i stało się – jestem w Birmie. Póki co jeszcze nie zdążyłam dobrze jej poczuć, ale już widać jak inna jest od reszty azjatyckich krajów, w których byłam…. Od wszystkich krajów, w których byłam w zasadzie!

Lotnisko, może nie najmniejsze na świecie, ale najmniejsze jakie widziałam. Oprócz samolotu, którym przyleciałam parkowały tam jeszcze całe 3 … ogrodzone połamanym płotem wcale nie świadczyło o tym, że właśnie przylecieliśmy do kraju rządzonego przez wojskowy reżim!!

Potem kilka razy sprawdzany paszport, panie urzędniczki w spódnicach do kolan i czarnych, grubych skarpetach do kostek i pierwszy raz w życiu ktoś czekający na mnie z kartką z moim imieniem 🙂 Co prawda byłam dla nich Ms MAGDALALENA, ale zawsze to cos! żałuję, że nie zdążyłam zrobić zdjęcia, taka okazja może się już nie powtórzyć!

Lotnisko w stolicy kraju, jedna taśma podająca bagaże oraz kibel z dziurą w podłodze ale za to na fotokomórke 🙂 sikasz i woda sama się spłukuje!! Ciekawe czyja to była fantazja…. Może syn jakiegoś generała handluje fotokomórkami

Po pierwszych obserwacjach mam wrażenie, że ktoś kto tu zarządza działa wg strategii: zobaczmy jak coś się robi w bogatszych krajach i zróbmy na odwrót. Dlatego zapewne obowiązuje tu ruch prawostronny a i kierownice są po prawej stronie (do wyprzedzania zapewne podchodzą w jakiś przedziwny sposób, ale pewnie to jeszcze odkryję). Szlabany zamiast po prostu być uniesione do góry, gdy pociąg nie jedzie i opuszczane gdy się zbliża, są cały czas opuszczone, ale zagradzając drogę ewentualnie nadjeżdżającemu pociągowi. Biura sprzedające bilety autobusowe należy jak najlepiej ukryć, żeby potencjalny klient miał problemy z ich znalezieniem i przypadkiem nie kupił biletu. No i kto mógł wymyślić, żeby dworce autobusowe ulokować godzinę drogi od miasta??!!

Ale póki co wszystkie to niedorzeczności rekompensuje życzliwość ludzi. Zanim tu przyjechałam już słyszałam legendy o miejscowej ludności. I rzeczywiście są wyjątkowi. Tak miłych i uczciwych ludzi długo by szukać. Pierwszy raz byłam świadkiem gdy ktoś dostając napiwek pytał się czy oby dobrze wyliczono kwotę, bo coś mu za dużo. Gdy nie mają jak wydać reszty wolą wziąć mniej, niż za dużo!! Ale nie chwal dnia… podsumuje się przy wyjeździe…

Shwedagon Paya, Yangon

Shwedagon Paya, Yangon

Shwedagon Paya, Yangon

Gdy usiądziesz wewnątrz gwiazdy i wypowiesz życzenie, ponoć ma się spełnić. Długo tam siedziałam, oj długo 🙂

Shwedagon Paya, Yangon

Shwedagon Paya, Yangon

Yangon, tea shop

Yangon

Yangon, tea shop

Yangon

Yangon

Yangon

Making betel

Update

Przejazdem w KL dorwałam się do PORZĄDNEGO internetu w końcu więc nadrabiam zaległości.

Do tej pory spisywałam wszystko na bieżąco ale nie mogłam nigdzie udostępnić co niniejszym czynię, więc nagle przybędzie duuuużo 🙂

W Birmie w zasadzie zablokowany jest dostęp do większości stron, ale zazwyczaj właściciele kafejek potrafią obejść zabezpieczenia.. nie wiem jak to dokładnie robią ale znają się na maxa na IP, proxach i jakis tam innych bajerach. Moje ostatnie logowanie do FB odbyło się z Niemiec… (???) Ale wordpress jest skutecznie blokowany przez tamtejsza cenzurę, rząd czy kogo tam licho wie.

Próbując przeczytać swoją pocztę miałam najlepszą lekcję cierpliwości. Staram się takimi pierdołami nie przejmować, ale jak można żyć w kraju, gdzie odczytanie jednego maila zajmuje 20 minut!!!!!!!!!!!!!????? 😛 No ok., jak się nie może z kraju wyjechać, to trzeba się do tego przyzwyczaić.

Robiąc przelew miałam serce w gardle czy oby przypadkiem nie zawiesi się połączenie, prąd nie siądzie lub nagle okaże się nie ma dostępu do strony i moja kasa zginie gdzieś w wirtualnej przestrzeni Birmy… A nie sadzę by ją było łatwo przeszukać…